Udawane Velo Carpathica
Sobota, 22 września 2012
· Komentarze(0)
(dobra, piszę od razu bo później zapomnę co się działo i napiszę dwa zdania na blogu)
Velo Carpathica 2012 stała się faktem w moim wykonaniu. Decyzja zapadła dość spontanicznie bo około godz. 21 dnia poprzedniego. Miałem nie jechać bo koniec sezonu, bo mi się nie chce naginać 130km, bo zimno, bo miałem alternatywne wyjazdy. Teraz śmiało mogę napisać, że nie żałuję decyzji.
Wyjazd o 5.15. Super - 3,5h snu. Wstaję - ciemno. Jakoś się ogarniam, jem owsiankę i przyjeżdża Tomek. Pakuję się, rower na dach i jazda po Piekła i Pana Waldka (dalej jest ciemno). Do Ustrzyk docieramy godzinę przed startem - około 8 rano. Na termometrze 6 stopni - odlot. Piekieł chory śpi w samochodzie i ani nie myśli o wyjściu. Ja wyszedłem i pierwsze kroki skierowałem do sklepu. Kupiłem 2 śniadanie i coś słodkiego na jazdę. Czas leci dość szybko ale jako, że jedziemy z Piekłem (który ostatecznie z auta wylazł) bez numerków to możemy posiedzieć w zamkniętym barze trochę dłużej. W kiblu ratuję kolegę z kabiny obok papierem toaletowym hihi.
Start kilka minut po 9. Jedziemy! Pierwsze 50km w dużej grupie. Po drodze oprócz tego, że praktycznie cały czas wspinaliśmy się delikatnie pod górę znalazło się kilka hopek i jeden większy podjazd gdzie odpadło trochę osób. Tempo ogólnie dość słabe ale odpowiadało mi to. Nie miałem żadnych celów na ten wyścig (o ile jazdę bez numerka można nazwać wyścigiem) to też trzymałem się na końcu. Widziałem za to, że Piekieł nadawał tempo spory kawałek tego 50-kilometrowego odcinka. Do przodu za to przebiłem się po tym, jak cudem uniknąłem kraksy kiedy jakiś młodzian wjechał bardzo dobrze jadącej i chyba najmocniejszej w peletonie dziewczynie w tylne koło. Szkoda bo nie widziałem jej już później (koło pogięte). Dobrze, że oni też nie leżeli.
Ogień za to zaczął się za Ustrzykami Górnymi. Szybko uformowała się mocniejsza grupa i odjechali bez większych problemów. Ja zostałem w drugiej grupie z Piekłem. Pomimo tego, że niby się nie ścigaliśmy – pracowaliśmy chyba najwięcej z całej grupy (co w moim przypadku zakończyło się lekkim zgonem). Tak więc w naszej grupce wyjechaliśmy na serpentyny pod Połoninami i na zjeździe pochłonęliśmy jeszcze dwóch zawodników. Na płaskim zaczęliśmy gonić i mocno pracować. Pociągnąłem dłuższą zmianę, schodzę, wychodzi Piekieł, za nim jeden gość i dziura. Wpuszczają mnie. Kolega się tłumaczy, że nie da rady zmiany pociągnąć więc pytam się jadących za nim czy dadzą radę – mówią, że dadzą więc mówię, żeby jechali. Nagle patrzę – z przeciwka jedzie zielona Fiesta, hamuje i widzę uśmiechniętą twarz Marcina za kółkiem. Nie sądziłem, że minę się z ziomkami na trasie (musieliście późno wyjechać hehe). Piotrek się drze wychylając się przez okno – od razu uśmiech na twarzy, łapa w góre i ogień! Pech chciał, że akurat na bufecie nie prowadziliśmy grupy i banany, na które miałem smaka zostały tam gdzie leżały (choć w sumie mi się nie należały). Dalej hopki – to mnie najbardziej zniszczyło. Do Polańczyka opadłem z sił. Długi podjazd za Bukowcem jeszcze był ok ale później zaczęło odcinać prąd więc odpuściłem naginanie i jechałem poniżej „swojego tempa”, żeby nie okazało się, że muszę zejść z roweru. Nogi już czułem – lekko zakwaszone więc do kurczów niedaleko. Do Soliny jechałem z Piekłem i kolegą z Interkolu (szacun dla niego bo też dużo pracował) ale na zjeździe mi odjechali i nie doścignąłem ich już choć byli w zasięgu wzroku. Później scianka „za CPN-em” na dobicie psychiczne i długi, ciągnący się ale i ostatni podjazd. Piekieł na mnie poczekał i razem dojechaliśmy do Ustrzyk. Pan org. Powiedział nam, że na pewno bylibyśmy w pierwszej 20 open - fajnie.
Po wyścigu jedziemy do Sanoka gdzie trwa zakończenie Cyklokarpat. Spotkanie z Larym, golonka z grilla i cola w mordowni. Czułem się lekko ujechany ale i zadowolony z siebie. Drugi raz na rowerze w tym miesiącu a jechało mi się naprawdę dobrze.
Mam nadzieję, że zawitam na Velo za rok!
Jeśli będą jakieś zdjęcia to dodam ;)
Velo Carpathica 2012 stała się faktem w moim wykonaniu. Decyzja zapadła dość spontanicznie bo około godz. 21 dnia poprzedniego. Miałem nie jechać bo koniec sezonu, bo mi się nie chce naginać 130km, bo zimno, bo miałem alternatywne wyjazdy. Teraz śmiało mogę napisać, że nie żałuję decyzji.
Wyjazd o 5.15. Super - 3,5h snu. Wstaję - ciemno. Jakoś się ogarniam, jem owsiankę i przyjeżdża Tomek. Pakuję się, rower na dach i jazda po Piekła i Pana Waldka (dalej jest ciemno). Do Ustrzyk docieramy godzinę przed startem - około 8 rano. Na termometrze 6 stopni - odlot. Piekieł chory śpi w samochodzie i ani nie myśli o wyjściu. Ja wyszedłem i pierwsze kroki skierowałem do sklepu. Kupiłem 2 śniadanie i coś słodkiego na jazdę. Czas leci dość szybko ale jako, że jedziemy z Piekłem (który ostatecznie z auta wylazł) bez numerków to możemy posiedzieć w zamkniętym barze trochę dłużej. W kiblu ratuję kolegę z kabiny obok papierem toaletowym hihi.
Start kilka minut po 9. Jedziemy! Pierwsze 50km w dużej grupie. Po drodze oprócz tego, że praktycznie cały czas wspinaliśmy się delikatnie pod górę znalazło się kilka hopek i jeden większy podjazd gdzie odpadło trochę osób. Tempo ogólnie dość słabe ale odpowiadało mi to. Nie miałem żadnych celów na ten wyścig (o ile jazdę bez numerka można nazwać wyścigiem) to też trzymałem się na końcu. Widziałem za to, że Piekieł nadawał tempo spory kawałek tego 50-kilometrowego odcinka. Do przodu za to przebiłem się po tym, jak cudem uniknąłem kraksy kiedy jakiś młodzian wjechał bardzo dobrze jadącej i chyba najmocniejszej w peletonie dziewczynie w tylne koło. Szkoda bo nie widziałem jej już później (koło pogięte). Dobrze, że oni też nie leżeli.
Ogień za to zaczął się za Ustrzykami Górnymi. Szybko uformowała się mocniejsza grupa i odjechali bez większych problemów. Ja zostałem w drugiej grupie z Piekłem. Pomimo tego, że niby się nie ścigaliśmy – pracowaliśmy chyba najwięcej z całej grupy (co w moim przypadku zakończyło się lekkim zgonem). Tak więc w naszej grupce wyjechaliśmy na serpentyny pod Połoninami i na zjeździe pochłonęliśmy jeszcze dwóch zawodników. Na płaskim zaczęliśmy gonić i mocno pracować. Pociągnąłem dłuższą zmianę, schodzę, wychodzi Piekieł, za nim jeden gość i dziura. Wpuszczają mnie. Kolega się tłumaczy, że nie da rady zmiany pociągnąć więc pytam się jadących za nim czy dadzą radę – mówią, że dadzą więc mówię, żeby jechali. Nagle patrzę – z przeciwka jedzie zielona Fiesta, hamuje i widzę uśmiechniętą twarz Marcina za kółkiem. Nie sądziłem, że minę się z ziomkami na trasie (musieliście późno wyjechać hehe). Piotrek się drze wychylając się przez okno – od razu uśmiech na twarzy, łapa w góre i ogień! Pech chciał, że akurat na bufecie nie prowadziliśmy grupy i banany, na które miałem smaka zostały tam gdzie leżały (choć w sumie mi się nie należały). Dalej hopki – to mnie najbardziej zniszczyło. Do Polańczyka opadłem z sił. Długi podjazd za Bukowcem jeszcze był ok ale później zaczęło odcinać prąd więc odpuściłem naginanie i jechałem poniżej „swojego tempa”, żeby nie okazało się, że muszę zejść z roweru. Nogi już czułem – lekko zakwaszone więc do kurczów niedaleko. Do Soliny jechałem z Piekłem i kolegą z Interkolu (szacun dla niego bo też dużo pracował) ale na zjeździe mi odjechali i nie doścignąłem ich już choć byli w zasięgu wzroku. Później scianka „za CPN-em” na dobicie psychiczne i długi, ciągnący się ale i ostatni podjazd. Piekieł na mnie poczekał i razem dojechaliśmy do Ustrzyk. Pan org. Powiedział nam, że na pewno bylibyśmy w pierwszej 20 open - fajnie.
Po wyścigu jedziemy do Sanoka gdzie trwa zakończenie Cyklokarpat. Spotkanie z Larym, golonka z grilla i cola w mordowni. Czułem się lekko ujechany ale i zadowolony z siebie. Drugi raz na rowerze w tym miesiącu a jechało mi się naprawdę dobrze.
Mam nadzieję, że zawitam na Velo za rok!
Jeśli będą jakieś zdjęcia to dodam ;)