A więc stało się – rekord pobity! Ale od początku: Sam pomysł wyjazdu rodził się w bólach od jakiegoś czasu. Już w tamtym roku myśleliśmy o jakimś rekordzie ale jakoś nie wyszło. Kiedy byłem za granicą Piotrek miał jechać sam nad Solinę ale pogoda pokrzyżowała mu plany. Mi jakoś nigdy nie chciało się jechać aż tak długo ale wiedziałem, że kiedyś trzeba taką traskę zrobić, choćby dla zasady. Dzisiejszy wyjazd doszedł do skutku w sumie bardzo spontanicznie. Pomysł 2 dni wcześnie, akceptacja, jazda!
Pobudka przed 6 rano. Pogoda – idealna! 16 stopni, 0 chmur i słoneczko. Leję co trzeba do bidonów, pakuje banany, telefon i aparat. Zrezygnowałem z kurtki przeciwdeszczowej i był to dobry ruch – nie padało nic a nic. Śniadanie, opaska, ciuchy i jedziemy! Z
Piotrkiem miałem się spotkać pod Maksyfem. Ruszamy na właściwą trasę. Jedzie się super – 18 stopni, mgła unosząca się w górę i lekki wiaterek.
Mgła się unosi
© misiek
Gdzieś na trasie
© misiek
Zmiany jakoś lecą i nawet się nie orientujemy kiedy pęka pierwsze 70km. Pierwsza przerwa w Sanoku - drugie śniadanie pod sklepem. Dużo śmiechu i jazda dalej. Górki jakby trochę większe, asfalt coraz gorętszy – w Lesku jest już 30 stopni. Jedzie się trochę gorzej ale po niecałych 4h meldujemy się w Solinie.
Lago di Garda? Nooo! Lago di Solina!
© misiek
Widok z zapory
© misiek
Tutaj przerwa – zdjęcia na zaporze co by pamiątka była, sklep i regeneracja. W sumie po około godzinie ruszamy dalej. Wiemy, że mamy jechać w kierunku Polańczyka i później na Lesko żeby zrobić pętlę. Niestety na skrzyżowaniu przed Polańczykiem skręcamy w lewo zamiast w prawo i po 18km musimy zawrócić. Na tych 36km wyszło nam ponad 640m w pionie i dość mocno to odczuliśmy. Do trasy podeszliśmy troszkę ignorancko i nie sprawdziliśmy dokładnie jak jechać, no bo kto by się zgubił na swoim terenie :).
Witamy w Bieszczadach
© misiek
W końcu do Leska dojechaliśmy, zjedliśmy lody i ruszyliśmy dalej. Jechało się ok aż do Jawornika Niebyleckiego po którym był już zgonik i powolna jazda napędzana siłą woli. Średnia z powrotu o 4km/h gorsza niż z dojazdu do Soliny pomimo tego, że droga z Leska do Rzeszowa jest „bardziej z górki”. Ostatni podjazd pod Matysówkę do domu jedzie się powoli ale ok. Co ciekawe, nogi podczas jazdy wcale nie bolą – czuję tylko że to już nie jest ta sama świeżość co rano :)
Podsumowując: Super wypad! Walka z samym sobą i ze swoimi słabościami. Pomimo dystansu wcale nie było nudno. Jestem spalony słońcem, bolą mnie ręce od kierownicy i trochę czuje plecy i płuca. Po prostu po takiej długiej jeździe czujesz, że żyjesz :)
Następny próg to 300km, jeszcze nie wiem kiedy. Teraz odpoczynek, chyba zasłużony? :)
Na pamiątke
© misiek