I oto nadszedł dzień, w którym mieliśmy zrealizować cel naszej wyprawy. Pobudka nie przysporzyła nam optymizmu – lało jak z cebra i było zimno. Czekaliśmy w apartamencie a chmury pędziły jak szalone serwując nam na przemian ulewę i słońce. Nawet w pewnym momencie wahaliśmy się czy jest w ogóle sens wyjeżdżać kiedy na termometrach 14 stopni i leje. No ale w końcu nie po to jechaliśmy tak daleko od domu, żeby teraz sobie odpuścić. Kiedy się na dłuższą chwilę wypogodziło, zapakowaliśmy się to Vita i ruszyliśmy do Prato gdzie parkingi były pełne od samochodów bikerów z całej Europy. W samym Prato temperatura wynosiła 16 stopni Celsjusza i o dziwo nie padało, jednak złowrogie chmury zbliżały się w naszą stronę nieubłaganie. Stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać i ruszyliśmy od razu pod górę – i to jaką, była 11:53. Czekało nas: 25KM PODJAZDU 1800M PRZEWYŻSZENIA 48 ZAKRĘTÓW i średnie nachylenie na poziomie 7,5% Jako, że był to Bike Day, droga była wyłączona z ruchu samochodowo – motocyklowego, to też bikerów było ogromnie dużo. Z każdym kilometrem również spadała temperatura aby na szczycie przełęczy sięgnąć, a raczej spaść do 6 stopni Celsjusza. Od początku jechaliśmy w trzech grupach – tak, żeby każdemu tempo pasowało. Lary oczywiście cały podjazd poszedł z blatu a my z Piotrusiem śmigaliśmy sobie niezbyt szybko aczkolwiek dostatecznie szybko by zdołało nas wyprzedzić jedynie 3 osoby, podczas gdy sami wyprzedziliśmy kilka setek. Po kilku kilometrach od startu złapała nas ulewa i kiedy wszyscy zjechali i pochowali się pod przeróżnymi daszkami, my we dwójkę twardo realizowaliśmy swój zamiar wyjechania na górę bez przerwy. Zdarzało się, że jechaliśmy we mgle która ograniczała widoczność do kilku metrów, zimno było niemiłosiernie ale jazda dostatecznie nas ogrzewała (gorzej było z powrotem). Na górze zameldowaliśmy się po 2,5 godziny ze średnią prędkością ponad 11 km/h i 30min po Larym który dzięki swojemu blatowi o dziwo uniknął deszczu. Na górze usiedliśmy w knajpie, żeby się trochę ogrzać żeby po około godzinie ruszyć z powrotem w dół. Zimno było przestrasznie ale innego wyjścia nie było. Zjazd pewnie byłby dużo przyjemniejszy gdyby nie temperatura. Widoki za to były po prostu niesamowite i umilały nam podróż w obie strony. Kilka zdjęć:
Jeden z postojów z ciepłym piciem po drodze.
Ja z Piotrkiem byliśmy gdzieś w tej chmurze kiedy Piekieł robił to zdjęcie
Pogoda jak widać szybko się zmieniała
Na serpentynie
2 do końca
Na szczycie przełęczy
Czas na zjazd
Podjazd
Zjazd
Zachęcam również do oglądnięcia zdjęć organizatora: KLIK
Ten dzień spędziliśmy głównie w samochodzie. Z rana zebraliśmy się szybciutko i wyruszyliśmy w stronę Szwajcarii - czekało nas 133km. Po drodze zaciekawiło nas jezioro które przypadkowo mijaliśmy, więc zatrzymaliśmy się na przerwę. Okazało się, że jest to ultraprzezroczyste Lago di Carezza. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem uroku tego miejsca i czystości wody. Dookoła jeziora biegła ścieżka którą można było się przespacerować. Z tablic informacyjnych dało się wyczytać legendę na temat jeziora jak i ogólne informacje takie jak np głębokość która zmienia się wraz z porą roku od 5 do 17 metrów (my byliśmy akurat wtedy kiedy było prawie najgłębsze i część ścieżki spacerowej była zalana - było ją doskonale widać pod wodą). Z resztą, co ja będę pisał - zobaczcie zdjęcia:
Tutaj opis z tablic informacyjnych dla ciekawskich: Foto1, Foto2
Ostatecznie zebraliśmy się z powrotem do auta i pojechaliśmy szukać noclegu dzień przed Stelvio Bike Day. W Prato jednak co krok uświadamiano nas, że nie mamy na to najmniejszych szans. Ostatecznie pomógł nam chłopak z akwarium w Prato, którego rodzice mieli ogromny pensjonat w San Valentino Alla Muta czyli jakieś 20km od naszego celu na następny dzień. Widok z pokoju mieliśmy taki:
Po bezowocnym poszukiwaniu czegoś do jedzenia w okolicy w trakcie siesty (czego my sie właściwie spodziewaliśmy? :D) udaliśmy się do apartamentu i przyrządziliśmy żarełko sami.
Trasa z dnia pierwszego tyle że w odwrotnym kierunku. Tym razem Piekieł wyjechał wcześniej a my go goniliśmy. Wysiadł mi czujnik kadencji a Lary ścigał się z łysolem pod Passo Gardena. Łysol chyba się przestraszył bo po paruset metrach zjechał do domu :D
Czwarty dzień we Włoszech spędziliśmy na objazdówce po okolicznych wioskach. Wpakowaliśmy się z rana do samochodu i pojechaliśmy do Cortiny, po drodze podziwiając piękno Dolomitów. Te góry są niesamowite! Kilka fotek chyba najlepiej to pokaże.
Tym razem nie wyruszaliśmy z kwatery z Campestrin, tylko najpierw pojechaliśmy do Arabby samochodem, gdzie wyładowaliśmy rowery i śmignęliśmy na dwie trasy. W tym dniu podzieliliśmy się na dwie grupy – Lary z Wiktorem śmignęli na Passo Giau i jako, że nie jechałem z nimi to ich trasy opisać nie mogę, choć podobno była rewelacyjna. Nasz (Mój, Piotrka i Piekła) plan był mniej ambitny niż chłopaków – mieliśmy wyjechać na Passo Falzarego odpoczynkowym tempem, i tak też zrobiliśmy.
Myślę, że samej trasy za bardzo nie ma co opisywać – zdjęcia pokazują wszystko co Ciekawe. Znów śmigaliśmy drogą wzdłuż zbocza Col Di Lana do tego samego skrzyżowania od którego wracaliśmy do Arabby dzień wcześniej. Tym razem jednak w tym miejscu zaczynał się nasz podjazd. Było to 12km bez 200m ze średnim nachyleniem wynoszącym 5,9% i przewyższeniem 651m. Oczywiście serpentyn nie brakowało a jedna była nawet bardzo ciekawa – z nawrotką w tunelu. Zobaczcie zdjęcia :)
Drugi dzień zaplanowany był następująco: Rano Lary zawozi Piekła na Passo Fedaia samochodem, waraca i wyjeżdżamy w czwórkę w tym samym kierunku. Punkty kluczowe dnia drugiego to rzeczona przełęcz, wąwóz Sottoguda i po raz drugi Passo Pordoi, ale po kolei…
Wyjazd nieco nam się opóźnił więc zaczęliśmy dość mocno. Na podjeździe na Passo Fedaia Lary z Wiktorem pojechali nieco szybszym tempem a ja z Piterem ciut wolniejszym – jak zawsze. Na górze czekał na nas Piekieł informując jakie straty mieliśmy do Larego. Ja dostałem 4 min, Piotruś z tego co pamiętam 7 więc było całkiem dobrze. Podjazd miał 10,8km, średnie nachylenie 5,4% i 580m w pionie. Temperatura dawała się we znaki na podjeździe jednak na samym końcu przed dojazdem do pięknego Lago di Fedaia znajduje się „tunel ulgi” gdzie temperatura spadła znacznie – jak to w tunelu i pozwalała nieco mocniej przycisnąć na pedały.
Z Passo Fedaia mieliśmy najszybszy zjazd z całego wypadu i chyba jedyny który miał tak długi odcinek bez serpentyn – stąd ta prędkość. Piekieł pociął rekordowe 96km/h ja miałem 84km/h. Na tej prostej na bank da się polecieć ponad 100 ale nie ryzykowaliśmy aż tak bo nie znaliśmy drogi.
Po zjeździe chwila przerwy na orientacje w terenie i skierowaliśmy się do wąwozu Sottoguda. Coś pięknego! Polecam wszystkim którzy się wybierają w tamte rejony zobaczyć to miejsce. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem wysokości wąwozu, wodospadów i całego uroku tego miejsca.
Następnie skierowaliśmy się drogą w kierunku miejscowości Rocca Pietore i tam zorientowałem się, że lekko podbija mi przednie koło. Jak się okazało – szytka przesunęła się na obręczy bo klej puścił od temperatury obręczy po dohamowaniach.
Próbowaliśmy z Piotrkiem przesunąć ją powrotem ale szybko okazało się, że trzeba ją zedrzeć i założyć na nowo. Z pomocą wrócił Lary i Wiktor zaniepokojeni, że nie widać nas w tyle. Awarie naprawiono i pojechaliśmy dalej. Od skrzyżowania w Salesei gdzie wypiliśmy puszkę zimnej coli ale nie aż tak zimnej, że szkliwo pęka czekała nas przepiękna droga prowadząca pułką na zboczu Col di Lana aż do samej Arabby skąd po raz drugi zdobyliśmy Passo Pordoi.
I w ten oto sposób, z corocznym, sierpniowym leniem, zaczynam dodawanie relacji z wyprawy planowanej od ponad roku, której punktem kluczowym był Stelvio Bike Day - ale o tym w ostatnim wpisie. Dolomity – bo o nich mowa, przywitały nas piękną słoneczną pogodą. Nocowaliśmy w miejscowości Campestrin kilka kilometrów od Canazei. Ponieważ nikt z nas nie mówił po Włosku, mieliśmy mały problem ze znalezieniem apartamentów pani Lindy :) Sam dojazd z Rzeszowa samochodem dał się we znaki jeśli chodzi o zmęczenie ale nie mogliśmy się powstrzymać, żeby po chwili odpoczynku, wyruszyć na pierwszą trasę przez włoskie przełęcze.
Zaczęło się od Piotrusiowego pecha, bo już po ujechaniu kilku kilometrów do Campitello, nasz bohater złapał kapcia w przednie koło. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, podczas naprawy tej małej awarii, zatrzymał się koło Piotrusia Mercedes ML i wysiadł z niego miły Pan z pompką serwisową i napompował mu koło. Okazało się, że dzień wcześniej, sam złapał kapcia w tym samym miejscu. Piotruś z bananem na twarzy i 120psi w przedniej dętce dojechał do nas (bo w międzyczasie schowaliśmy się w cieniu) i ruszyliśmy dalej.
Trasa wiodła pięknymi – po prostu pięknymi asfaltami wokoło masywu Sella. Nie mogliśmy się napatrzeć na otaczającą nas przyrodę, piękne samochody i rowery za ~40000zł których było tam bardzo dużo. Pierwszy podjazd na Passo Sella dał mi się nieco we znaki. Różnica wysokości w stosunku do 200m.n.p.m. Rzeszowa a ponad 2000m.n.p.m. we Włoszech jednak jest odczuwalna. Tak czy inaczej – pierwsza przełęcz jaką zdobyliśmy to właśnie Passo Sella (ponad 11km, średnie nachylenie 6,7% i 758m przewyższenia).
Na górze kiedy czekaliśmy na Marcina zagadała do nas Pani z Polski (pozdrawiam serdecznie) która usłyszała jak Piotruś mówi o tym, że niepotrzebnie za mocno zaczął podjeżdżać. Porozmawialiśmy chwilę i przyjechał Marcin. Kilka fotek pod znakiem i ruszyliśmy dalej w kierunku Passo Gardena.
Zjazd z Passo Sella był pierwszym na Giancie co poskutkowało tym, że byłem ostro zestrachany. Nowy rower zjeżdża zupełnie inaczej od Univegi, a ja z rowerem nie wazę nawet 70kg. Pod górę za to idzie przepięknie tak więc Passo Gardena zdobyliśmy w dosyć szybkim tempie a i sam podjazd był bardzo przyjemny (5,6km, średnie nachylenie 4,2% i przewyższenie 244m).
Teraz czekał nas zjazd do Corvary który szedł mi już troszkę lepiej od pierwszego ale i tak zostawałem za chłopakami trochę w tyle. Z Corvary ruszyliśmy w stronę przełęczy Campolongo (6km, średnie nacylenie 5,5% i przewyższenie 326m) gdzie wiatr dawał się we znaki. Chwila odpoczynku na ławeczce - zjedzenie batona i banana dodała sił i energii na ostatni podjazd tego dnia – Passo Pordoi z Arabby (ten podjazd podjeżdżaliśmy prawie codziennie).
Serpentyny snujące się pod Sass Pordoi są po prostu rewelacyjne. Sam podjazd ma 9km, średnie nachylenie 6,7% i przewyższenie ponad 610m (wszystkie dane z mojego Polara).
Ostatni zjazd to istna poezja. Zjeżdżaliśmy go dość późno i tylko we dwójkę z Piotrusiem ale podobało nam się niezmiernie. Niewiele by brakowało a Piter zaliczyłby dzwona w zapadniętą studzienkę na jednej z serpentyn - minął ją na centymetry...
Podsumowując – Pierwszy dzień dał nam ogromną radochę i pobudził nasze chęci do jazdy w następne dni. Te tereny są przepiękne – istny raj dla rowerzystów.
Setka obfitująca w podjazdy. Wyjechaliśmy po 9 i ruszyliśmy w stronę Budziwoja, gdzie minęliśmy dość dużą ekipę bikerów. Później na Sołonce Piekłowi wpadł pod koło pies, na szczęście ani jednemu ani drugiemu się nic nie stało. Podjazd na Niebylec poszedł z blatu i drugi raz minęliśmy tą samą grupę, która prawdopodobnie jechała główną drogą a nie jak my przez Sołonkę. Do Domaradza jechało się szybko ale w pewnym momencie wjechałem w bliżej niezidentyfikowane coś (jechałem ostatni, na zmianie Piotruś) i wyrwało mi kierownice z rąk. Na szczęście się nie przewróciłem. Podjazd w Domaradzu bardzo fajny, pierwszy raz tam jechałem i mi się spodobało. W połowie dystansu zrobiliśmy przerwę w sklepie i po paru minutach ruszyliśmy dalej w kierunku Dynowa i Szklar. Gdzieniegdzie szły mini ataki pod górę, np przed Dynowem (ostatni podjazd) szło 38km/h... A na sam koniuszek wyprzedziliśmy skuter (52km/h po płaskim).