Szybka prawie-setka w dobrym towarzystwie. Jechało mi się aż dziwnie dobrze. Jednak kilka dni przerwy potrafi zadziałać odczuwalnie na plus. Niestety dokładnie w połowie dystansu Piekieł złapał kapcia w tylną szytkę a nie miał zapasowej. W czwórkę dojechaliśmy do Rzeszowa w bardzo dobrym tempie.
Ponieważ ostatnio w dużej ilości jeździłem po szosie - parę dni temu z Piotrusiem wpadliśmy na pomysł, żeby śmignąć gdzieś w góry i zaznać odrobinkę hardkoru. Przypomnieliśmy sobie, że parę lat(?) temu w bikeboardzie zachwalali tereny na granicy Polsko-Słowackiej. Dokładniej - chodzi o ten artykuł: KLIK My zdecydowaliśmy się jednak zmodyfikować trasę co wyszło w sumie nie wiadomo czy na dobre czy na złe. W wyprawie uczestniczyli oprócz mnie Miciu, Włochaty i Piotrek
Do Cisnej Dojechaliśmy dość późno - w okolicach godziny 10 co na dobry początek gwarantowało upalną temperaturę. Rozładowaliśmy się, odwiedziliśmy sklep i wsiedliśmy na rowery.
Rozpakowywanie, fot. Włochaty
Nasza zmodyfikowana trasa zaczynała się koło Siekierezady czerwonym szlakiem i marszem z buta na Małe Jasło. Teperatura dołożyła nam dodatkowych emocji i na górze okazało się, że nie ma już połowy wody w bidonie. Kolejne górki zdobywaliśmy śpiewająco a raczej śpiewając, żeby umilić sobie marsz w trawie po łokcie. Tylko gdzieniegdzie dało sie jechać w siodle... Na zjeździe z Jasła Miciu (ALE) urwał linkę od przerzutki ale na szczęście miał zapasową.
Piotruś vel. Boski Pedro, fot. Włochaty
Kiedy sytuacja zaczynała zahaczać o dramatyczną (koniec wody, pot kapiący z łokci + zmęczenie), naszym oczom ukazało się źródełko. Niestety po podejściu okazało się, że woda z niego nie płynie. Wtedy to zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w kiepskiej sytuacji. Robiliśmy często przerwy, jedliśmy borówki i tak do Dziurkowca, gdzie wiedzieliśmy, że mamy gwarantowany wodopój. Tam też zrobiliśmy dłuższą przerwę i snickersowy piknik. Widoki są tam piękne - na polskie i słowackie Bieszczady.
Boróweczki, fot Miciu
Droga na Dziurkowiec, fot. Włochaty
Na jednym ze szczytów, fot. Włochaty
Trasa dalej prowadziła grzbietami. Zaczynało nas już nudzić tyranie góra - dół i czekaliśmy na ostateczny zjazd do Wetliny. Dotarliśmy na Paprotną która rozpoczęła najlepszy wg mnie odcinek tej trasy. Niestety Miciu na korzeniach dość widowiskowo się wypieprzył. Uszkodził sobie lekko nogę czego konsekwencją było sprowadzanie roweru na stromych odcinkach.
Pozowanie, fot. Miciu
I w dół, fot. Włochaty
W dół z Miciem po crashu, fot. Włochaty
Podczas zjazdu minęliśmy dość sporo osób które niekiedy łapały się za głowę i życzyły nam powodzenia. Jeden pan zainteresował się jakie mamy hamulce w rowerach i chwilę z nim porozmawialiśmy o sprzęcie. A zjazd sam w sobie był świetny. Przypominał trochę te w Beskidzie Sądeckim, gdzie luźne kamienie jadą w dół razem z bikerem.
Ostatecznie dojechaliśmy do Wetliny i stamtąd prosto asfaltem do Cisnej.
Podsumowując: Trasa to istny hardcore ale nie zachwalałbym jej jednak tak jak miało to miejsce w bB. Ten "super hiper mega odlot singletrack" nie jest wcale taki odlotowy, no chyba, że chodziło im o odlotowe widoki - wtedy się zgodzę. Ogólnie trasa BARDZO męcząca i wymagająca technicznie. na 27km zrobiliśmy ponad 1400m przewyższenia co mówi samo za siebie.
Jazda zapowiadała się bardzo obiecująco. Wyruszyło nas od larego po 18 dziewięciu ale niestety dojechało tylko pięciu a to za sprawą deszczu i szytko-kapcia. Na początku plan był uderzyć na Szklary (W międzyczasie straciliśmy jednego zawodnika za sprawą tajemniczego telefonu) ale w Budziwoju szybko go zmodyfikowaliśmy bo zobaczyliśmy chmurzyska. Długo nie trzeba było czekać - rozpadało się na dobre i zaczęło walić piorunami. Dwóch skapitulowało i siedli na przystanku a my pocięlśmy dalej. Po chwili padać przestało ale Piekieł niestety złapał kapcia. W czwórkę kontynuowaliśmy bezdeszczową jazdę (z jedną premią lotną hehe) aż do Budziwoja, gdzie znów zaczęło padać i w deszczu wróciłem już do samego domu.
Było ostro! Dziś z Piotrusiem zmierzyliśmy się z kilkoma niezłymi podjazdami choć plan był raczej lajtowej traski po wczorajszym. Pogoda była dziś całkiem spoko do jazdy więc ruszyliśmy po 15. Na rozgrzewkę Kielanówka - 7.10min. Następnie na Niechobrz (pierwszy podjazd) później na Lubenię (drugi podjazd), Przylasek - tzw Giro (trzeci podjazd), Później znów do Lubenii na najstromszą ściankę w okolicy (czwarty podjazd) i ostatecznie na serpentyny w czerwonkach (piąty podjazd) Łącznie dało nam to 940m przewyższenia na ~60km. Ścianka w Lubenii wg mnie przekracza 20%. Na klasycznej korbie męczyliśmy tam bardzo - Piotrek nawet do rowu wywalił bo się zaczęliśmy śmiać jadąc pod górę :):)
GPS na 49km zgubił sygnał więc resztę dorysowałem:
Wypadzik trochę dalej od Rzeszowa. Zbiórka o 6:30 na Hetmańskiej - o dziwo byłem pierwszy co się rzadko zdarza :) Po jakimś czasie pojawiła się reszta ale brakowało Mateusza który zaspał (jeśli można to tak nazwać) przez imprezę, która skończyła się godzinę wcześniej. Przez tą samą imprezę o 7 siedziałem w Volvo Mateusza jako kierowca.
W Załużu byliśmy po godzinie jazdy i ruszyliśmy na podbój serpentyn. Na początku jechało się bardzo przyjemnie, gdyż temperatura nie doskwierała. Obrobiliśmy 3 góry i tam nastąpił nawrót.
Z każdą minutą robiło się coraz goręcej. W Birczy zatrzymaliśmy się (Ja, Piotrek i Marcin) w sklepie i poczekaliśmy na chłopaków (Mateusza i Tomka) którzy mieli ambicje na setkę i śmignęli zawracać trochę dalej. W międzyczasie okazało się, że Marcinowi schodzi powietrze z szytki przedniej i trzeba było dymać co jakiś czas - stąd jeszcze jedna przerwa w miejscowości, której nazwy nie pamiętam, ale miałem małą przygodę. Poszedłem po wodę do rzeki i zbiegając z nasypu koło mostu nie zauważyłem pastucha którego ostatecznie trochę rozwaliłem (ale cicho!). Dobrze że nie poleciałem na twarz hihi :)
Ostatni podjazd nieźle męczyliśmy - była ~12:30 i znów powyżej 30 stopni, a na szczycie zaczęło grzmieć. Przy samochodach zaczął padać deszcz czym zbytnio się nie przejęliśmy - w końcu deszczyk dla ochłody to dobra sprawa :)
Miała byc traska przez Słocinę, Kielnarową i Tyczyn ale wojtuś złapał kapcia w przednie koło na zjeździe do kielnarowej i pomimo uslinych prób nie zdołał go naprawić...
Pętka beskidzka niestety albo stety nie objechana. Jechałem na dziko i zrezygnowałem z powodu upału. Przejechałem się przez Kubalonkę i zjechałem do domu gdzie czekałem na Marcina aż przejedzie całą pętlę.
Pierwszy dzień wypadu szosowego w beskidy. Pojechaliśmy z Piekłem na traskę przez Kubalonkę (fajne serpentyny) żeby on zapisał się na pętlę beskidzką. Mi było szkoda kasy - pojechałem na dziko.